piątek, 27 grudnia 2013

Suomen Ilmailumuseo - Vantaa

     Proszę się nie bać, nikogo nie obrażam. Zlepek słów w tytule to nic innego jak Fińskie Muzeum Lotnictwa w miejscowości Vantaa. Vantaa to taki helsiński Pruszków czyli jedno z miast w aglomeracji stołecznej, w którym znajduje się lotnisko, a obok niego sympatyczne muzeum.

     Co muzeum lotnictwa ma wspólnego z gastronomią? Jak już wcześniej wspominałem w Finlandii prawie wszędzie znajdują się bary, w których można napić się alkoholu, również w muzeach. A że akurat tak się złożyło, że spotkaliśmy w tym miejscu naszych znajomych, więc skorzystaliśmy z okazji.
 
     W Suomen Ilmailumuseo byliśmy w grudniu, w środku tygodnia i po dość dużej zamieci śnieżnej - i jak się łatwo domyślić - zbyt wielu turystów nie zaobserwowaliśmy. Również w barze, w którym oprócz napojów oferowano także małe przekąski.

      Zgodnie z polską tradycją trzeba było się napić za miłe spotkanie. Zamówiliśmy po jednym kieliszku Koskenkorvy czyli najlepszej naszym zdaniem wódki fińskiej. Niestety gdy chcieliśmy zamówić następną kolejkę, sympatyczna pani za barem oznajmiła nam, że Koskenkorvy już nie ma. Trzeba było zamówić Finlandię. Warto wspomnieć, że koszt jednego kieliszka wynosił 5 euro, więć jak na warunki skandynawskie wódka nie była droga. Do alkoholu zamówiliśmy sobie ciasteczka z pastą jajeczną. Całkiem smaczne, ale nie zbyt wyszukane. Po chwili okazało się, że również Finlandii mieli w barze ok. 250 gram i nie będzie więcej. Desperacko siegneliśmy jeszcze po fiński koniak. Nasi fińscy znajomi twierdzą, że w ich koniaku jest 50% wodki i 50% podrzędnego koniaku i na sam zapach tego napoju każdy francuz ucieka na drzewo. Według nas napój nie był gorszy od pliski, więc z przyjemnością wypiliśmy i to. Niestety więcej alkoholu w barze nie było.

   A ja daję knajpce przy muzeum lotnictwa jednego stara - za to, że przynajmniej jest możliwość posiedzenia i wypicia czegokolwiek.

 

Kuchnia Pelna Niespodzianek - Zupy w proszku

W przypadku gdyby wpadli do nas niezapowiedziani goście, a my nie mielibyśmy nic na drugie danie z pomocą przychodzi nam Kuchnia Pełna Niespodzianek.


środa, 25 grudnia 2013

Meta - seta i galareta - Warszawa/Śródmieście (Mazowiecka)

     Muszę się do czegoś przyznać - zarówno ja, jak i większość ludzi z którymi szwendam się po knajpach uwielbia tatara. Jak by zliczyć wszystkie befsztyki tatarskie jakie zjedliśmy w Warszawie to nawet cymbalistów wielu tego nie udźwignie - taki to ciężar. Zatem spodziewajcie się ciągłych recenzji tatarów całego świata. Być może zrobię osobny tatarski ranking? To miało by sens.

    Zaczynam od klasycznej knajpy typu "tania wódka - tania przekąska" jakich ostatnimi czasy pojawiło się mnóstwo w całym kraju. Meta - Seta i Galareta to już niemal sieć. Zaczęło się od małego lokalu przy Foksal, potem doszedł opisywany na Mazowieckiej. Ostatnio powstał kolejny przy Parkingowej - tym razem obok przekąsek i taniej wódy właściciele dodają muzykę disco z lat 80./90. Dlatego parkingowej nie polecam - jest tam głośno, a bar jest pełen dziwnych ludzi w dresach tudzież bez włosów na głowie. Niedawno dowiedziałem się, że są też Mety w Zakopanem, Toruniu i Łodzi.

    Lokal na Mazowieckiej (zresztą jak każdy z serii Meta) jest wyposażony z pomysłem: jak najwięcej PRLu w PRLu. Na półkach zobaczymy magnetofony Unitra, telefony Bratek i inne gadżety. Jest nawet motorower Komar. Na ścianach znajdziemy stare gazety, z których dowiemy się o żniwach w PGR-ach, albo o gospodarskiej wizycie E. Gierka w Elblągu. Standard, ale wykonany w dobry sposób. W menu znajdziemy wszystko to co zazwyczaj w takich wyszynkach: tatar wołowy, śledzik, żurek, strogonoff, pierogi, pyzy, kartacze, gzik itp. Napitki po 4 zł - w tym wódka Żytnia i małe piwo Kasztelan. Z bezalkoholowych polecamy małą oranżadę lub dużego Krzysia. My oczywiście wzięliśmy po tatarze (9 zł) i śledzika (9 zł). Oczywiście wypadało jeszcze zamówić po wódeczce (Żytnia, 4 zł).
    Wszyscy co mają choć trochę oleju w głowie (może być Mixol) wiedzą, że za 9 zł tatar nie może być wyśmienity. Jest jaki jest - a jest tani. Przede wszystkim kucharz był leniwy i tatar jest mielony, a powinien być siekany. Najlepiej na miejscu. Niestety w takich lokalach nie ma na to czasu - zatem potrawa jest przygotowywana wcześniej, a barman "wysypuje" gotowy produkt spod lady. Zupełnie jak kucharz w "Kuchni pełnej niespodzianek", który lubił mieć co nieco przygotowane wcześniej. Nie razi mnie to jakoś mocno - chcesz tani tatar - masz tani tatar. Jeśli chcesz lepszą jakość idź na taki za 35 zł. Proste.

    Największym problemem naszej ulubionej wieczornej potrawy są przyprawy zaaplikowane wcześniej. W tatarze znajdziemy dużo pieprzu (dla niektórych za dużo), trochę soli i innych przypraw. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ale przypuszczalnie przyprawione mięso może wytrzymać dłużej pod wspomnianą ladą (w lodówce). Zatem tatar z Mety nie jest majstersztykiem, ale z pewnością jest lepszy od innych serwowanych w podobnych miejscach za podobną cenę. Na pewno jest w miarę świeży - knajpka na brak klientów nie narzeka, więc zawsze wszystko schodzi. Nam raczej potrawa smakowała, choć do mistrzostwa brakuje jej wiele.

    Wypada jeszcze wspomnieć o śledziku, którego jadł kolega Pleśniak - znany warszawski wegetarianin. Na fachowe pytanie: e! a jak śledzik? Odpowiedział - spoko. może być. I to powinno nam wystarczyć.

    Dużym plusem lokalu są również naczynia czyli oryginalne talerze z logo Społem. Robią klimat.  

     Meta zdobywa u nas 4 stary - dobra lokalizacja, całkiem niezły wystrój - oczywiście jeśli bierzemy pod uwagę PRLowski sznyt, świeży tatar - niestety za bardzo przyprawiony i po prostu mielony, ale warto zaznaczyć, że niezwykle tani. I tu znajdziemy powód dość wysokiej oceny - gdyby tak wyglądał tatar za 30 zł otrzymał by z pewnością najwyżej 1 stara - tylko za to, że knajpa miała tę potrawę w menu.




   

PaństwoMiasto - Warszawa/Muranów

     Zasadniczo w lokalu PaństwoMiasto jeszcze nie zjadłem niczego słabego. A nie, przepraszam - chłodnik z arbuza oferowany w letnim menu był taki sobie, ale wtedy tłumaczyłem sobie, że nie można było się spodziewać niczego dobrego po tej potrawie.

    PaństwoMiasto opiszemy jeszcze wielokrotnie, ale warto wspomnieć, że lokal znajduje się przy ulicy Andersa w Warszawie - między afrykańską La Mamą, a barem mlecznym. Wnętrze jest dość surowe, ale wykonane ładnie i z pomysłem. Nic dziwnego - PaństwoMiasto to knajpa dla architektów.  

     Tym razem wpadliśmy tu w wigilię wigilii rozgrzać się na przy egg noggu, którego zaczęli serwować na Muranowie kilka dni temu, w ramach zimowych rozgrzewaczy. Dlatego w tej chwili opiszę tylko wrażenia z małej przekąski i kilku ciepłych drinków. Na większe potrawy jeszcze przyjedzie pora.

     Egg nogg to drink stworzony ze szkockiej whisky (tutaj Dewar's White), advocaata, mleka, syropu cynamonowego i gałki muszkatołowej. Całość podawana jest na ciepło, choć nie jest to konieczność. Drink jest wyjątkowo smaczny, zdecydowanie rozgrzewający i warty polecania. W wydaniu PaństwoMiasto wręcz znakomity. Polecam! Cena: 18 zł.

  Poszliśmy zatem za ciosem i spróbowaliśmy jeszcze Białego Grzańca (15 zł) i Milky Way'a (16 zł). Biały grzaniec to nie tylko białe wino na ciepło z gadżetami w środku  w tym wypadku dodają jeszcze śliwowicę. Barman przynosi do stolika drink i kieliszek destylatu. Śliwowicę podpala i wlewa do szklanki. Efektownie i elegancko. Nie przepadam za grzańcami z winem, toteż napój mi średnio smakował, ale efekt ze śliwowicą znakomity. Milky Way to whisky Jameson plus mleko, goździki, syrop cynamonowy czyli taki słodszy Egg Nogg. Poprawny ale bez rewelacji. Jednak klasyczny Egg Nogg robi najlepszą robotę i warto się tu wybrać przynajmniej na jedną szklaneczkę tego napoju.


      Do całości wybraliśmy kanapkę Brie, w której oprócz sera znajdziemy żurawinę, orzechy włoskie i sałatę (10 zł). Jak zwykle w tej knajpie sandwicz był na dobrym poziomie i ze świeżych produktów. Bardzo dobra przekąska w rozsądnej cenie. Na deser poszło, tradycyjne w tym miejscu, ciasteczko owsiane z kakao (jest jeszcze z żurawiną). Oczywiście wykonywane na miejscu.

     Jak zwykle PaństwoMiasto zasłużyło na 6 starów. Jeszcze tu przyjedziemy i niejedno danie spróbujemy - szczególnie tatara, którego jestem fanem. Ale o tym w następnym odcinku.


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Manekin - Warszawa/Śródmieście


     Do Manekina chcieliśmy się wybrać już kilka razy, ale zawsze na miejscu okazywało się, że przed lokalem stoi długa kolejka. Jak przed Szwejkiem. Z każdym razem dziwiliśmy się: - kurde, dlaczego jest tam tylu chętnych? O co chodzi?.

    Manekin mimo, iż otwarty został niedawno nie jest miejscem anonimowym. Pierwszą naleśnikarnie z tej serii otwarto w Toruniu i podobno jest to już miejsce kultowe. W tej chwili już wszystko jest kultowe, nawet produkty które jeszcze nie weszły do produkcji, więc zazwyczaj jestem ostrożny słysząc takie określenia. Kultowy czy nie - na pewno jest juz to znana marka. Podobno są już Manekiny w innych miastach Polski. Teraz przyszedł czas na Warszawę i dopiero po kilku miesiącach działalności, w przedświąteczną niedzielę, udało nam się znaleźć miejsce w środku.

    Restauracja sprawia wrażenie bardzo przemyślanej, stoliki są tak poustawiane by zmieściło się ich jak najwięcej. Nic dziwnego, chętnych do zjedzenia naleśnika jest mnóstwo. Całość sprawia wrażenie sieciówki, ale bardzo schludnej i czystej. Na ścianach wiszą fajne obrazy, we wnętrzu można znaleźć kilka fajnych detali - np. ciekawy drewniany, nowoczesny żyrandol.

   Wśród klientów nie znaleźliśmy modnych w Warszawie hipsterów, modnisiów czy innych takich. Stołują się tutaj ludzie zwykli. Zawsze się zastanawiam kto to jest tzw. zwykły polak o którego tak zaciekle walczą politycy. Jeśli też się zastanawiacie to musicie odwiedzić Manekina. Tutaj ich spotkacie. To są ludzie ze standardową fryzurą, ubraniem z Reserved czy H&M, butami od Deichmanna albo CCC, jeżdżą nowymi Skodami, Oplami czy Fordami, nie mają poglądów i słuchają radia Zet albo RMF. Na pytanie jakiej muzyki słucha odpowiadają: dobrej. Przy konkretnym wykonawcy się jąkają, ale są w stanie wymienić Stinga, U2, Rihannę i De Mono. Dawno nie zrobili nic szalonego, nie licząc kupionych w promocji w Makro 24 jogurtów Bakomy. W niedzielę oglądają "Familiadę", a potem jadą na spacer na Stare Miasto i do Manekina. Ich życie jest nudniejsze niż najdłuższe ujęcie w serialu "W labiryncie". 


   Po takim wstępie jedzenie też może być nudne i nie ciekawe. Na szczęście tak nie było. W Manekinie zjemy przede wszystkim naleśniki - jest ich całe mnóstwo: kilkanaście wytrawnych, kilka wegetariańskich i ziemniaczanych. Ważną pozycją są też naleśniki na słodko. Właściwie naleśniki są tutaj ze wszystkim: z serem, z czterema serami, grzybami, kapustą, camembertem, szynką, rukolą, cebulą, szpinakiem, kurczakiem itd. itp. Gdyby tynk lub cement były jadalne zapewne też znalazły by się w naleśnikach z Manekina. Ceny przystępne od 11 do 20 zł - (głównie: 14 do 17 zł). Warto zaznaczyć, iż jednym naleśnikiem można się najeść - zazwyczaj do każdej porcji dodawana jest mała surówka.

   Uzupełnieniem oferty  są np. zupy. Zapewne pojawiły się dla tych wszystkich, którzy do obiadu muszą mieć zupę - bez względu co będzie na drugie danie. Niestety tego dnia był już tylko barszczyk i rosół, a ja bardziej nastawiłem się na krem z borowików lub z brokułów.


  W związku z brakiem zupy zamówiłem tylko naleśnik z listy wytrawnych o nazwie kebab (15 zł). Wiem, śmiejecie się. Poszedł na naleśniki - zamówił kebab. Dureń. Zamówiłem go nie bez powodu, nasza koleżanka pochodząca z Torunia właśnie tę wersje polecała najbardziej Co jak co - ale tej rekomendacji nie mogłem olać. Koleżanka Fi zamówiła naleśnik z białym serem z nadzieniem w stylu pierogów ruskich (11,50 zł).



   Mój naleśnik był bardzo dobry. Po prostu. Nadzienie nie było zwykłym kebabem z budki - były to kostki z piersi kurczaka w przyprawach orientalnych z kapustą, ogórkami i cebulą. Do tego były dwa sosy - jakiś warzywny i czosnkowy. Obok leżały ogórki kiszone. Dobre, świeże i dość lekkie. Nie mam żadnych zastrzeżeń. Potrawa pani Fi była też niczego sobie - nadzienie bardzo smaczne, obok w pojemniku był boczek smażony na tłuszczu i surówki. Wyśmienite. Do całości zamówiliśmy herbatę z cytryną (4,5 zł) i wodę mineralną (4 zł). W ofercie napojów są jeszcze kawy i alkohol (piwo i wino). Tanio i smacznie - tak powinno być i tak było. Dlatego mimo sieciowego klimatu muszę dać 6 starów - najważniejsze elementy czyli jedzenie za niewygórowaną cenę były na miejscu więc czego chcieć więcej? No można chcieć miłego kelnera. Taki też był - bardzo przyjemny gość. Z pewnością jeszcze się tu pojawimy i coś o Manekinie napiszemy. Oczywiście jak nie będzie kolejki.


 Adres: Warszawa - ul. Marszałkowska, niedaleko dawnego Orbisu i skrzyżowania z Królewską.

sobota, 21 grudnia 2013

Restauracja Zetor - Helsinki

 
     Czasem będziemy odwiedzać także zagraniczne knajpki. Głównie takie, które mogą być pomocne podczas wizyty w danym mieście.
 
     W Helsinkach żarcie jest dość drogie, w restauracjach nie znajdziemy tańszego drugiego dania niż za 15 euro. W barach, szczególnie chińskich czy tajskich można coś znaleźć  już za 8 - 10 euro. Warto także wiedzieć, że praktycznie w każdym przybytku jest bar z alkoholem, toteż np.w  muzeum też się czegoś napijemy i weźmiemy coś na ząb. Ale o tym w innym wpisie.

    Z centrum Helsinek warto polecić restaurację Zetor, która swą nazwę wzięła od czechosłowackich traktorów. Zaciekawiło nas to, więc musieliśmy tam wejść.

    Zetor znajduje się w samym centrum stolicy Finlandii - niedaleko najsłynniejszego domu towarowego Stockmann, poczty głównej i większości sklepów. Zresztą sam budynek, w którym znajduje się Zetor jest jakimś pasażo-sklepem towarowym z lat 60. lub 70. Na wejściu wita nas traktor zetor opisany barkiem z drewna, a na drzwiach widnieje informacja, iż menu jest kilkudziesięciu językach. Również po polsku.


    W środku także stoją traktory-barki. Przydają się wieczorami kiedy Zetor zamienia się pubo-klub i przychodzi tutaj mnóstwo ludzi posłuchać koncertów i poskakać. No i napić się całkiem niezłego fińskiego piwa.
 
   W czasie dnia można tu zjeść całkiem fajne lunche. Spróbowaliśmy sałatki z sielawy (12 euro), grillowanego łososia (16 euro) i jakąś wołowinę na styl fiński (18 euro). Wszystko było bardzo smaczne i przede wszystkim świeże, szczególnie ryby. Porcje dość duże - można się nimi najeść. Styl knajpy nawiązuje do fińskiej wsi, dlatego traktory, jakieś motorowery, koła z siewników i inne takie. Widoczne są też ludowe akcenty, wszędobylskie drewno i narzędzia rolnicze. Trochę to przaśne, nawet dla turysty. Przypomina to polskie górskie chaty stojące na trasach krajowych. Nie lubię tego klimatu, ale jedzenie rzeczywiście wyśmienite. W menu znajdował się też typowy przysmak fiński czyli stek z renifera (27 euro), ale go nie wzieliśmy ze względu na wysoką cenę.


    W barze dostępne były piwa fińskie - najbardziej popularne Lapin Kulta kosztowało 5 euro za szklankę. W smaku piwo to jest podobne do Żywca czy Okocimia - bez euforii, ale bardzo porządne.

    Jak już wspomniałem menu było również po polsku, w sumie było chyba z dwadzieścia czy więcej języków, w tym bułgarski, rumuński, turecki. Zasadniczo nie korzystaliśmy z rozszerzonego menu, bowiem człowiek tak się przyzwyczaił do języka angielskiego, że nie potrzebował już niczego innego. Oczywiście takie menu przyda się wszystkim co nie znają żadnego języka, bądź znają jakiś inny mniej typowy niż angielski, np. włoski, hiszpański, francuski czy rosyjski.

     Jeszcze jedna ważna informacja dla odwiedzających fińskie restauracje - tu nie daje się napiwków. Jest to niemile widziane. Wynika to najprawdopodobniej z kultury skandynawskiej - kelnerzy otrzymują odpowiednie wynagrodzenie, to ich praca i napiwki są zbyteczne. Pewnie byłby to też problem ze względów podatkowych - przecież fin musi przyznać się do wszystkich przychodów - nawet do 50 centów od polaków.

    Reasumując Zetor to bardzo fajna knajpa w środku Helsinek, z dobrym żarciem, urozmaiconym menu w dobrym stylu. Dużo tu mięsa, dużo ziemniaków. Polakom się spodoba. Zasadniczo typowa fińska kuchnia serwowana w Zetorze niewiele różni się od polskiej. Może tutaj jest trochę więcej ryb - smaczniej przyrządzonych. Minus za przaśną estetykę, ale plus za fajne traktory i przyjazne ceny jak na Helsinki. Dlatego bez problemów daję 6 starów.






Cafe PRL - Warszawa/Jelonki

    Do Cafe PRL trafiliśmy przypadkowo, tak jak przypadkowo jest dobrany wystrój miejsca. Zasadniczo cieszymy się, że tam trafiliśmy - takie miejsca powinno się opisywać w National Geographic, a nie jakieś kurorty za pincet pincetów.

    Cafe PRL to jakby zwykła osiedlowa mordowania - nic ciekawego - jest telewizor, głośna muzyka, kiepski wystrój i tanie piwo. Knajpa znajduje się w starym pawilonie pośrodku blokowiska. Wcześniej była tu piekarnia, moi koledzy pamiętają jak stało się tu w kolejce by kupić bułkę wrocławską. Po wejściu myśleliśmy, że knajpka jest mała - w pomieszczeniu było kilka stolików, bar zbudowany z byle czego, a ściany były oblepione starymi gazetami. - Standard - pomyśleliśmy. Po jakimś czasie okazało się, że koło baru jest przejście do dalszej części knajpy. Nie wiem jak inni, ale ja byłem w szoku. Za ścianą było wielkie pomieszczenie (200-300 m2) z bilardem, miejscem do tańczenia i kilkoma stolikami. Była też meblościanka z komputerem, z którego puszczano muzykę na YouTube. Właścicielka pozwoliła nam nawet coś puścić, więc włączyliśmy Polish Funk - bardzo pasowało do klimatu. Po paru kawałkach przyszedł właściciel wyglądający jak przeciętny kibic Legii i stwierdził, że tego naszego nie da słuchać i włączył Szczepanika, Niemena itd. Spoko. Po eleganckim zestawie dresów, w które był ubrany ów gość myśleliśmy, że będzie gorsza muzyka.

    Kończąc opis knajpy muszę wspomnieć o kolejnej sali z ping pongiem (!) oraz jeszcze jednej, małej kameralnej w jakiejś przybudówce. Zresztą przenieśliśmy się tam po tym jak pan w dresie zaczął puszczać Cher. Oczywiście muzyka musiała być coraz głośniejsza, bo w Polsce radio musi napierdalać tak, że nie da się rozmawiać. Mała salka była dość oryginalna, bo najprawdopodobniej właścicielom skończyły się fajne gazety i ściany oblepili gazetkami reklamowymi Auchana i Media Markt oraz Super Ekspressem. Przypadkowość wszystkiego w tej knajpie była niesamowita - pod ścianą stał kawałek pleksi, ze ścian wystawały jakieś rurki, a krzesła zostały chyba zabrane ze śmietnika,

     Przejdźmy zatem  do menu. Głównym produktem w barze jest alkohol. Wóda, piwo i tyle. Duże piwo typu Królewskie kosztuje 6 zł czyli całkiem tanio. Niestety nie było żadnego piwa, które da się wypić - same Warki, Żywce i Królewskie. Zapytałem o coś do jedzenia - był żurek i śledzik. Wybrałem zupę za 5 złotych.

     Muszę przyznać, że nie była taka zła jak można było się spodziewać. Był to standardowy żurek z białą kiełbasą, której nawet było kilka kawałków. Taki standard baru mlecznego albo baru szybkiej obsługi przy trasie Warszawa - Katowice. Całkiem dobrze. Naprawdę.

    Najśmieszniejsze jest to, że żurek podano w takim samym naczyniu co stojąca na naszym stoliku popielniczka. Zresztą były dwie popielniczki - sosieterka z Pizzy Hut i talerz do zupy. Dość osobliwe podejście do podawanych potraw - marketing na wysokim poziomie.

    Duży minus należy się za możliwość palenia w lokalu - nienawidzę takich miejsc.

    Podsumowując: Cafe PRL to przypadkowy zestaw mebli, w dziwnym miejscu - całość wyposażenia wnętrz mogło kosztować jakieś 25 zł. Gazety powieszone na ścianach zamiast robić klimat oferują nam znicz za 1,35 PLN w Auchanie. Muzyka napierdala, a w barze nie ma ani jednego dobrego piwa. Do tego możesz pograć w ping ponga. Miejsce naprawdę jest dziwne, ale z drugiej strony czego się spodziewać po mordowni na blokowisku? Aha byliśmy tu zimą i nie było ogrzewania - tylko piecyki gazowe lub elektryczne - toteż dziewczyny zmarzły już po 3 minutach.

   Zasadniczo powinienem dać zero starów, ale żurek był zjadliwy, a ceny normalne. Właściciele zrobili coś z niczego i na miarę blokowiska na Jelonkach - w tym miejscu nie trzeba nic lepszego, dlatego daję jednego stara.
          Adres: Warszawa, ul. Okrętowa - obleśny PRL-owski pawilon.

Restauracja Ratuszowa - Strzelce Opolskie

     Do Strzelców Opolskich wybraliśmy się obejrzeć Simkę 1309, która była oferowana gdzieś na przedmieściach miasta. Niestety wóz okazał się być szrotem i byliśmy nieco zniesmaczeni naszą wycieczką.

     W związku z tym, iż Strzelce Opolskie znajdują się między Opolem, a Gliwicami mieliśmy za sobą kilka godzin podróży, zatem należało coś zjeść. Jak zwykle w takich miejscowościach jest z tym problem, gdyż wszyscy jedzą w domach, więc standardowe restauracje nie istnieją. Zazwyczaj można wybrać między obleśną pizzerią dla młodzieży albo miejscem na wesela i chrzciny w stylu rokoko. Jedyną szansą na dobre jedzenie może być jeszcze nie zbankrutowana restauracja z czasów PRL. Tak było i tym razem - na rynku znaleźliśmy Restaurację Ratuszową. Takie miejsca mają to do siebie, że jedzenie będzie tam albo wyjątkowo fatalne i niezjadliwe, albo wyśmienite.

     Na szczęście w tym wypadku byliśmy pozytywnie zaskoczeni, choć na początku nie było łatwo, bowiem po wejściu przywitał nas fatalny wystrój z lat 90. oraz miejscowi kolesie pijący piwo. - Ciekawe czy w ogóle można tu coś zjeść? - pomyśleliśmy. Na szczęście pani kelnerka poinformowała nas, że wszystko jest dostępne i że będzie git. No i było. Zamówiliśmy standardowy zestaw typu żurek i schabowy z ziemniakami. Jedzenie było pyszne. Jak u mamy albo nawet babci. Żurek był w śląskim stylu - kwaśny i bardzo smaczny. Drugie danie było również świetne i świeże. Od tej pory, a było to z 5 lat temu, Restauracja Ratuszowa jest naszym numerem jeden wśród lokalnych knajp w małych miejscowościach i stawiamy ją za wzór dobrego żarcia. Mimo kiepskiego wystroju i klimatu lat 90. daję Ratuszowej 6 starów - takiego żarcia nie ma nigdzie indziej.

    Zdjęcie pochodzi z Google Street View.